Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swe oczy niby obłąkane tajcm nem miłowaniem. A gdym skończył, westchnęła:
— Tak... nie każdemu On się ukazuje... nie z każdym gada...
— Ależ my byliśmy dawniej w bardzo dobrych stosunkach, rozmawialiśmy o wszystkiem!
— Tak... dawniej.
— A cóż teraz? bardzo zdziwaczał?
— On? — nie. Pan się zmienił.
— Nie tak bardzo znowu od czasu, jak mnie pani zna.
— Ale On zna pana oddawna.
— A więc... mówiliście o mnie?
Panna Zofja zaczerwieniła się i nadąsała się, jak młody spiskowiec, złowiony na niewytrawności:
— Proszę mnie tak nie badać...
— Ja przecie w żadnym celu podstępnym... poprostu trzeba mi, serdecznie mi trzeba pomówić z tym starym stryjem.
Popatrzyła mi w oczy uważnie i gorąco tak, jak rzeczywista krewna, przez Piasta.
— Dobrze, jeżeli go spotkam, zapytam.
Prawdziwie zacna dusza ta panna Zofja! I nawet bardzo ładna kobieta! Ale do energji i zmysłowego zachwytu pobudzają nas kobiety inne, pachnące grzechem; te zaś, czyste i „wzorowe“, budzą tylko przyjaźń i szacunek.
Z panną Zofją muszę w każdym razie odnowić serdeczniejsze stosunki. Szkoda tylko, że nie mogę z nią mówić o rzeczach najbliżej mnie obchodzących. Bo co tam polityka! Gdyby nawet proroka spotkać, nie wymyśliłby innej recepty na nasze położenie obecne, jak ta: „przyszłość należy do silnych“. A myśmy słabi na wewnątrz i zewnątrz. Podejrzanych mamy aljantów,

213