Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I tak dalej. Naturalnie było to powiedziane pół żartem, pół z gorączki w sprzeczce. Nie biorę tego bardzo na serjo.
Jednak sprzeczki zdarzyły się parę razy w tym tygodniu, bo Hela, choć rozkosz sama, jest trochę zarozumiała i despotyczna.
Miałem nieszczęście przejść przez kilka ulic z panną Czadowską. Hela nie mogła nas widzieć, więc ktoś jej doniósł. Kto? — dotychczas nie wiem.
Przyjęła mnie tak lodowato, żem wspomniał mój wyjazd niegdyś z Berlina i wogóle wydała mi się Hela obcą i nieznaną. Nie zapierałem się, widząc, że jest dokładnie powiadomiona, nie poczuwając się zresztą do najlżejszej winy.
— Więc pan odważył się mnie obrazić?
— Nie, pani, bynajmniej.
— O tem ja będę decydowała, nie zaś pan ze swoją towarzyszką zabaw pozabiurowych.
— Panna Czadowska jest moją koleżanką, urzędnikiem.
— I markietanką waszą obozową.
— Nie spodziewałem się, aby pani chciała ubliżać kobiecie biednej, pracującej i wzorowo uczciwej.
— Ach tak? będzie jej pan bronił? Nie wobec mnie, proszę. Bądźcie sobie szczęśliwi we dwoje, bez mojej wiedzy.
— Powtarzam, że jest to mniemanie błędne i niegodne pani.
— Znowu ja sądzić będę o tem, nie pan. Ta jakaś panna mi się nie podoba — i basta.
W tym tonie rozmowa przydłużyła się niepomiernie i zatruła parę godzin naszych. Zazdrość rozumiem w kobiecie kochającej, jednak nie taką, która ma swe

158