Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hela przybrała jedną z tych póz kocich, w których celuje. Przysunęła swe krzesło zupełnie do mojego, zrzuciła pantofelki i bose stopy postawiła mi na kolanach. Skulona w kłębek, przejrzysta w cieniach lekkiego szlafroka, gładziła mnie obiema dłońmi po twarzy:
— Chcesz, abym ci powiedziała, kim ty jesteś?
— No, powiedz!
— Jesteś bardzo miły, kochany, głupiutki, jak każdy Polak narodowiec. Kocham cię właśnie dlatego.
— Tylko dlatego?
— O nie; także za nasze... (tu już używa wyrazu, który jedynie my dwoje rozumiemy).
— I tylko za to, moje Heli? — pytałem rozmazgajony.
— A zacóżby jeszcze?
Cofnęła nerwowo swe cztery łapki i usiadła sztywniej.
— Nie mogę cię przecie kochać za twą wartość konspiracyjną. W tem jesteś do niczego.
Zniecierpliwiłem się:
— Tak, bo tybyś chciała, żebym raptem stał się twoim agentem politycznym w Warszawie.
— Jakto agentem? — zmrużyła oczy złośliwie.
— To jest: wykonawcą twojej woli.
— A ty myślisz, że jesteś rozumniejszy ode mnie?
— Wiesz co, że sprzeczać się, jak dzieci, kto ma więcej rozumu...
— Owszem, to konieczne, abyś wiedział. Masz tam jakiś rozum do literatury, ale życiowego rozumu ani za grosz.
— Doprawdy?
— Mierzysz wszystko niby sumieniem, które nie jest tobą, tylko zbiorkiem różnych morałów nauczonych. Taka sumienność jest synonimem słabości.

157