Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeden głos długi, jakby przewleczony pod naszemi oknami przez stopnie odzewu, krzyku i konania — jęk człowieka gonionego? rannego? czy jakiegoś zwiastuna mordu? — — Dotąd nie wiem, co to było.
Tu się już zerwałem do wyjścia.
— Słuchaj! ja się boję... to jest, nie boję się, ale nie zostanę tu sama. Zatelefonuję po jakiego znajomego.
I zostałem jeszcze, aż do późnej nocy, gdy już od kilku godzin zalegała zupełna, niczem niezamącona cisza. Wtedy, myląc ślady przed służbą, wyszedłem, bo przecie i w mojem mieszkaniu dziać się mogło coś nadzwyczajnego, i na ulicy — no i w kraju!
Pamiętać będę na zawsze tę ulicę śmiertelną, którą przemierzyłem krokami od hotelu Bristol aż do placu św. Aleksandra. Ani jednego, powozu, ani przechodnia. Przy chodnikach latarnie, częścią pobite, z szamoczącemi się w wietrze płomieniami, jak kadzielnice trupie. Co paręset kroków cienie podwójne, nieruchome policjantów, stróżów tej martwoty. A w odstępach na bruku sterczą patrole konne, krwawego autoramentu.
Rok ten przyzwyczaił mnie już do wyglądu strajku, ale ten strajk, ujrzany po raz pierwszy w nocy, jest wielki — czuć, że ostatni. Moc bije od niego głucha, moc zbiorowa zaciętych zębów i pięści drgających od przegubów naprężonych mięśni.
Szedłem środkiem ulicy, jedyny żywy człowiek, bo patrole stały jak posągi wsłuchane w grozę ciszy, ruchome tylko w oczach, które mnie przeprowadzały długim, śledczym obrotem. I w oczach domów łyskały od migotliwych latarni blaski stalowe i krwawe.
Dopiero trzeci patrol pieszy ruszył ku mnie, jak pchnięty automatem, i zapytał o legitymację. Na-

144