Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uczony doświadczeniem, miałem przy sobie paszport i świadectwo służby kolejowej, nawet mojej rangi „asesora kolegjalnego“. Bo ja mam rangę w tej machinie drżącej aż do podstaw! W kieszeniach nie miałem żadnej broni, ani zbytecznych pieniędzy. Wystarczył mi zresztą paszport i ton spokojny, a twardy, który we mnie hamowana wściekłość podniecała.
Postępowałem dalej, pilnując zarówno stanowczości swego kroku i postawy, jak śledząc uważnie każde drgnienie ruchu na ulicy. Odgłos mego pochodu rozlegał się jak w skalnym jarze.
Dochodząc do kościoła świętego Krzyża, spostrzegłem dążące ku mnie, także środkiem ulicy, trzy piesze cienie. Sądziłem zrazu, że maszeruje patrol, bo wszystkie trzy postacie szły mierzonym krokiem, we środku cień bez karabina, ale w płaszczu niby wojskowym — tylko ten płaszcz i czapka przypominała ubiór uliczny generalski z niewidzianych przeze mnie czasów. — — Ten płaszcz i czapka!
Stanąłem — dreszcz nie z wewnątrz, ale jakby cicha piorunowa iskra przeszyła mnie z oddalenia, przez serce. — Poznałem — pan Wojciech Piast zbliżał się, aresztowany, lecz kroczący wolną stopą między dwoma uzbrojonymi żołnierzami. Od niego bił ten piorun, od orlich oczu siła szła do mnie, jeszcze niewidzialna w cieniu wyniosłej głowy, jak te gwiazdy obiecane, których światło płynie do nas przez wieki.
Wiedziałem odrazu, co mam czynić: iść prosto, nie dając po sobie żadnego pozoru wahania. I szedłem niesiony, wzięty w kluby mocnego nakazu, aż zajaśniały mi wyraźnie te oczy najwymowniejsze na świecie, utkwione we mnie, ta twarz ojcowa, dzisiaj ciężko groźna.

145