Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usiadłem, objąłem mocno Helę, przytuliłem jej głowę oczyma do mej piersi.
— Nie bój się, on zatrzyma — trzeba spokojnie — jestem z tobą, nic nam się nie stanie...
Drżała jednak bardzo i wyrywała głowę do widoku.
Przed ogrodem Krasińskich woźnica zaczął konie stopniowo hamować głosem i ręką. Zwolniły nieco, targały jeszcze, ale już zakręt na Bielańską wykonały gorączkowym kłusem. Na placu Teatralnym uspokoiły się zupełnie.
Hela płakała teraz rzewnie, boleśnie, kryjąc twarz w chustkę i tuląc się do mnie bez oporu. Piłem jej łzy gorące z oczu, nie mówiąc już nic. Jakiś nowy, szalony czar namiętny bił od tej pokonanej przez wzruszenia lwicy.
Gdyśmy stanęli przed hotelem, zakryła twarz woalką, wysiadła pierwsza i szybko pobiegła po schodach na piętro, nie czekając na windę. Ja pogawędziłem jeszcze z woźnicą i powoli, aby nie zwracać uwagi, podążyłem do „naszych“ pokojów.
Hela stała przed lustrem, bez kapelusza, przykładając mokry ręcznik do oczu i do policzków.
— Ładnie wyglądam? co? — Nie myśl, żebym się bała, tylko mnie ten tłum... No, już nie mówmy... Widziałeś kiedy takie czupiradło? — — Ale trudno — znaj mnie już całą — wyobraź sobie, że to od stu pocałunków.
I jak była, rozczochrana, mokra, przez perfumy wonna gorącym zapachem własnym, przysunęła się do mnie, załaskotała mnie całą postacią, a gdym ją objął, przeciągnęła najprzód powoli i silnie ramiona, zazgrzytała jakoś dziko zębami, zanim mi całą siebie rzuciła w twarz, w usta i na piersi.



142