Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Powracajmy! to zbyt okropne!
Pochyliłem się i wydałem polecenie woźnicy. Ale nie łatwo było zawrócić w tej kupie, która, gdyśmy stanęli, oblepiła szczelnie powóz. Woźnica się niecierpliwił, fukał, śmignął nawet batem tu i ówdzie.
— Ach, nic bić ich! — krzyknęła Hela gwałtownie stukając w przednią szybę.
I gdyśmy już skierowali się w drogę powrotną, mozolnie przedzierając się przez gęstniejący tłum, przyszła Heli myśl równie serdeczna, jak niefortunna. Z woreczka, który miała przy sobie, dobyła garść srebrnej monety i cisnęła ją przez okno powozu na bruk.
Zrazu nas to oswobodziło. Kilkadziesiąt czarnych grzbietów, sto rąk szponiastych padło na bruk, zbijając się w potwornego, drgającego okami skorupy, żółwia. Powóz tymczasem ruszył kłusem.
Ale nagle ozwał się za powozem wrzask nieludzki pogoni tłumu wyjącego o nowy rzut tego srebra, którego pomacał. Oczy krwawe od pożądania, odkryte kędzierzawe łby, ziejące w ohydnym skurczu usta gońców zaglądały w obie boczne szyby powozu.
Powóz targnął raz, dwa — i konie poniosły.
— Ratuj mnie! — krzyknęła Hela i chwyciła mnie kurczowo za obie ręce.
Przemocą oderwałem jej ręce, chwyciłem ją wpół, bom widział, że się ogląda, jakby chciała wyskoczyć — i tak powstałem trochę, aby spojrzeć przed siebie.
Konie rwały prostą ulicą. Dobry woźnica niezbyt je ściągał, tylko okręcał lejce około dłoni. Dostrzegłem parę przewróconych ciał. Wrzask, który dotąd był za nami, poprzedzał nas teraz, wyjąc rozstępującym się wichrem.

141