Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

huys’ie, gdzie jest tylko 30 obrazów Rembrandta obok doboru innych płócien. A kiedy i tem się nasycę — bo nawet rudy, jak słońce, Rembrandt może się przejeść na czas krótki — mam ten mój pokój, wysoką, narożną latarnię wzniesioną ponad miastem, w którem sklepikarz miejscowy i urzędnik warszawskiego biura kolejowego i ambasador Jego Cesarsko-Apostolskiej Mości używają tych samych „hrabiowskich“ przywilejów, tak cała Haga urządzona jest i wystrojona dla mieszkającego tu, lub przyjezdnego obywatela.
Z okna, przy którym piszę, widzę miejską z murów koronę Binnenhofu, rozległą, na jednym z miastem poziomie osiadłą, a przy niej mistyczny staw, Vijver, klejnot oprawiony w cień murów, świeci polerowaną ciemnią. Tylko łabędzie prowadzą po nim nikłe, przepadające drogi blado-błękitnego światła. Cicho z tej strony, głęboki mrok tchnie świeżością, a księżyc górny łamie swą poświatę na żebrach wież i na surowych twarzach murów.
Gdy się opiję tęsknością — nie smutkiem — tego widoku, spoglądam przez drugie okno, pod kątem prostym do pierwszego. Tu miasto wieczorne żyje bez zgiełku, w harmonijnem zadowoleniu szczęśliwego po niestraconym dniu człowieka. Cały plac Lange Voorhout porastają ogromne wiązy i buki. Miękko po ubitym żwirze szemrzą koła powozów, krążą przechodnie świąteczni jacyś, jak na starych rycinach, przesadzających ład i ozdobę miast. Rama placu jaskrawsza, elektryczna, malowana różnobarwną cegłą wąskich, a wysokich domów. Tylko biały „Hôtel des Indes“ świeci tą nijaką fizjognomją międzynarodową, którą się widzi wszędzie, jak wagon sypialny lub angielską czapkę. Ale i ten hotel uśmiecha się uprzejmiej, niż

2