Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co? dziwno wam, że ja cieszę się? A mnie czemu płakać? Kiedy te żółte czorty wzięły Port-Artura, wychodzę ja na ulicę — był ja wtedy w Rosji — patrzę: policmejster, podlec, krowopijec — jedzie na liniejce, blady, twarz na pół arszyna, i kłania się obywatelom na prawo i na lewo — grzeczny, ledwie że nie Francuz-demagog. A urzędniczki po restauracjach takie miłe, ciche, i popłakują, sieroty: już nam przyjdzie się won stąd? A naród niczego sobie: wódkę pije, Żydy handlują, i rozmowy idą o tem, że już koniec, a teraz nam konstytucja.
— Zapewne — rzekłem — ta krwawa łaźnia może być historycznie potrzebna. Ale, szczególniej gdybym był Rosjaninem, myślałbym, że krwi już dosyć.
— A cóż to my nie krzyczeli w styczniu, że pora zawrzeć pokój? A może i nie mieli racji? — — bo słuchajcie tylko. Po bitwie pod Mukdenem, kiedy już krwi popuścili trochę i nad miarę, wychodzę ja znowu na ulicę. Policmejstra nie widać — dzisiaj już jego nikt nie obaczy, bo jego pośpieszną drogą tak do nieba podsadzili, że tylko rączka na ziemi w policyjnej kasie została się — rozumie się, nie chciała puścić. Urzędniczki — prosto Japonce, takie żółte. A naród, po staremu, wódkę pije, Żydy handlują, tylko już rozmowy nie te — teraz dawaj prawa ludowi! Dzisiaj, po straceniu floty, kiedy już koniec, bo dalej i dyszeć nie można — dzisiaj my powiemy nasze słowo!
Ze stanowiska rewolucji Tomiłow ma słuszność. Ale straszna w nim ta bezwzględność bojowca, nie oszczędzająca krwi, choćby rodzonego brata. Tak samo oddałby swoje życie za sprawę; to go tłumaczy i uszlachetnia. A ta nieczułość w nim na niweczenie zarówno ludzi, jak i urządzeń krajowych, zabytków, tradycji,

103