Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Są przecie i tacy na szczęście, coraz liczniejsi u nas i wyciągają już ramiona poza granice do duchów pokrewnych.
Taki Tomiłow, delegat do nas od przyjaciół rosyjskich, świeży Europejczyk, ale jaki działacz potężny! „Szeroka natura“, którąśmy ośmieszyli, przypatrując się jej w okazach rozhukanych oficerów lub kupczyków, ma jednak wyższe swe wcielenie w narodzie, którego dotychczas nie znaliśmy. Tomiłow ma szeroką duszę, na wszystko gotową, byle zbliżyć triumf wolności i sprawiedliwości. I oryginał także, jak każdy silny człowiek z rasy młodej.
Ostatnia z nim rozmowa utkwiła mi w pamięci.
Było to nazajutrz po zniszczeniu floty pod Cuszimą. Nie rozwodziłem się przed nim dotąd o triumfach Japończyków, bom sądził, że muszą być bolesne dla każdego Rosjanina. Ale tego dnia niepodobna było mówić o czem innem — powietrze było pełne aż tutaj grzmotu od tej niebywałej w dziejach bitwy morskiej, w której jedno ogromne stado połknęło drugie stado równe, jak w bajce.
Mój Łukasz (Łuka Nikitycz Tomiłow) wydawał się podnieconym radośnie. Bez przywitania, zdaleka już wołał na mnie:
— Ot i sławnie, że nareszcie skończone! Bo to już koniec. Sam Bóg Ojciec obudził się z drzemki i najwyższą rękę przyłożyć raczył. Generały durne, oficery pijane — a naród poszedł sobie lekko w niewolę japońską na koszt skarbu. Mówię ja wam: sam Bóg Ojciec rękę przyłożył.
Trochę mię zdziwił ten wybuch oryginalny humoru; miałem go za szyderstwo, stosowane z rozpaczy do samego siebie — alem się pomylił.

102