Strona:Józef Weyssenhoff - Hetmani.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tłumaczy się przez młodość jego — ma lat dwadzieścia kilka — i młodość rasy.
Tomiłowa znam dość dawno, bo studjował chemję w warszawskim uniwersytecie i przyjaźni się z młodzieżą polską, a ja z nią utrzymuję do dziś dnia stosunki. Odznaczał się zawsze skrajnym radykalizmem, który go z drugiego kursu zaprowadził do więzienia. Wypuszczony po paru latach, powrócił niby na uniwersytet, obecnie zaś podróżuje często między Warszawą a gubernią Kijowską, gdzie ma krewnych, ale sądzę, że są to raczej krewni ideowi, bo czułość familijna tak dalekoby go nie zaprowadziła. O rodzicach swych mówi z charakterystyczną otwartością:
— Ojciec mój był na służbie, więc musiał kraść — bo gdyby jemu zachciało się nie kraść, nie pozwoliliby jemu koledzy zostać na służbie. Tak on miał i pieniądze — tylko, że lubił kobiety — w tem to i ja jemu para — a że lubił kobiety, to i pieniędzy nie okazało się za nim, kiedy umarł. Matka, biedniażka, cóż miała robić, zostawszy wdową w lat trzydzieści? Kapitału nie było, a piękna została się. Takie już życie!
Zapytałem, czy matka żyje.
— Żyje i teraz z kupcem, bogatym nawet sobaką. Ale ja od niej nic — — ja sam wychował się.
Cynizm w nim połączony ze szlachetną bezinteresownością i zapałem do idei wyzwolenia ludu. I zdolności niepospolite, może nie do nauk, lecz do orjentacji w życiu, do psychologji praktycznej. Ten człowiek musiał zostać albo artystą, albo spiskowcem.
W towarzystwie setny chłop, pełen werwy i humoru, serdeczny, piękny także po swojemu, urody trochę wilczej z białemi kłami w zmysłowych, dobrodusznych zarazem i okrutnych ustach.

104