Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 44 —

— Co? może Godziembę?!
— To znowu nie — zaprzeczyła Magda.
— Więc któregoby? gadajże!
— Już chyba... Jaśka Rykonia.
Manieczka zastanowiła się głęboko nad wyborem pokojówki i orzekła poważnie:
— Ładny chłop, ale bez wąsów i tak zaciska usta, jakby nie chciał zębów pokazać. — Czemski ma ładniejsze usta i te wąsiki muszą być, jak z jedwabiu.
Zasłuchały się teraz obie. Mówił Godziemba jasno i twardo o koniecznej potrzebie domu ludowego dla Mielna, które dotąd nieposiada sali zebrań, ani sklepu spożywczego, ani nawet porządnej szkoły. Obliczał koszt budowy, wyrażał nadzieję, że tak ludna i bogata wieś łatwo zniesie składkę z morgi; obiecywał też pożyczkę bezprocentową z funduszów ziemiańskich, którymi rozporządzał, i plany gmachu darmo. Czuć było, że mówi na podstawie cyfr pewnych i pełnomocnictw, które posiada.
Gdy skończył, pan Drobiński zaczął się spierać o wymiary rozmaitych izb i o ich użytek, na co znowu odpowiadał pan Młocki, że trzeba upewnić się najprzód o zgodzie samych Mielniaków, a zatem wysłuchać ich zdania. Znowu Drobiński obstawał przy nakreśleniu uprzednio doskonałego projektu. I trwała przez pewien czas dyskusja dość jałowa.
Dziewczęta za kotarą przestały uważać i powróciły do rozmowy między sobą.
— Jak myślisz, Magdusiu, czy Mielniacy chcą tego domu?