Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 43 —

runki — — dopiero, kiedy mu ojciec pozwolił przyprowadzić paru swoich drabów ze wsi, przyjechał z nimi. — Ale jak ci się podoba? ładny chłopiec, co?
— Ładny, toć przecie nie nowina.
— Znasz go, Magdusiu?
— Któraby tam nie znała pana Czemskiego z Niespuchy? wszystkie zaczepia.
— Taki to on? — no, no — — A tobie, który się najlepiej podoba?
Magda niby obojętnemi oczyma przejrzała salę.
— A już chyba ten, co siedzi za stołem, po środku — —
— Pan Godziemba?! — tak, niby piękny, ale stary. Ja mówię nie jak o obrazie, tylko inaczej — rozumiesz? — — No, któregobyś najchętniej pocałowała?
Oj, co też to panienka gada! Rzuciła Olczakówna swą czarną, okrągłą główkę na kolana Manieczki, ukryła twarz w batyście jej sukni, ale panna Broniecka podgarnęła jej rękę Pod brodę i przyjazną przemocą zadarła w górę głowę pokojówki. Mierzyły się tak przez chwilę oczy figlarne, siwe, jasna głowa córki szlacheckiej z oczyma onieśmielonemi, z ponsową twarzą i rozkosznie błyszczącem i zębami córki ludu.
— Co ty, Magdusiu? mnie się wstydzić będziesz? — Czy to pierwszy raz gadamy? — — No, powiedz, któregobyś sobie wybrała?
— Oj, joj! — wzdychała jeszcze pokojówka, słaniając się powoli na klęczkach, niby lalka chińska.
Aż rzuciła głową wskazująco w kierunku stołu prezydjalnego.