Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 297 —

ten Godzieba! Tylko przyszło z ministerjum wyjaśnienie, że język wykładowy w szkole projektowanego przez nas typu ma być rosyjski. Więc musimy się zredukować do kursów rolniczych kilkumiesięcznych, które wolno wykładać po polsku.
— Doskonale! — zawołał gorzko Broniecki — to niby wszystko niemożliwe, za co się wziąć w tym kraju!
Spojrzał gniewnie przez okno:
— A śnieg przywala jak na śmierć! — —
Powrócono do klęski najbliżej dotykającej skóry:
— Pewno pan futra nie wziął na tę podróż? — zapytała Manieczka Stefana.
— Nie wziąłem rzeczywiście. Któż mógł się spodziewać takiej pogody?
— No, to katar pewny — trysnął pan Józef niedobitym humorem. — Jak mi teraz kichniesz, Maniuś, będę wiedział, skąd to pochodzi — o!
— Ach, tatusiu! jak można żartować na te ciężkie czasy? — odparła, rumieniąc się, Manieczka.
— Jedyne, co nam pozostaje: pilnować swego nosa — dokończył żart Broniecki.
Ale Czemski osłonił zakłopotanie przez powrót do spraw publicznych:
— A jabym sądził, że nam co innego pozostaje: robota na własną odpowiedzialność. Zacząłem wierzyć w możliwość jakiejś pracy legalnej. Na nic!
— Wyrywasz się znowu do ciupy, Stefeczku! — rzekł pan Józef, mrużąc oczy badawczo.
Stefan odpowiedział zawzięcie i z zapałem: