Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 298 —

— To trudno! Nie można ciągle wegetować, albo żyć, jak... no, jak Żyd, dla samych korzyści pieniężnych. Zwiążą mnie, albo nawet sprzątną na dobre — pozostaną miljony, gotowe na to samo. Całego wielkiego narodu nie zwiążą!
— Gdzie ty widzisz ten wielki naród, mój drogi? Jest nas kilku w okolicy, którzy się ruszamy, w kraju — kilkuset. Reszta? — albo śpi, jak za króla Sasa, albo w najlepszym razie robi pieniądze.
— A nie! przepraszam! — zaprotestował Czemski — to pan mówi o sferze najbogatszej — już o stowarzyszeniach średnich i drobnych ziemian trudno to powiedzieć. A miasta? — przedewszystkiem Warszawa? — A lud wiejski?! Powie mi pan, że właśnie tego ludu miljony śpią, a kilkuset się rusza? Ale kto się ocknie i powstanie z ludu, jest odrazu Polakiem najlepszego, twardego gatunku. Dlatego to wspaniała i pyszna dla nas robota — lud budzić! Gdy włościanie wszyscy zrozumieją, co znaczy być obywatelem, w tedy naszą sprawę oprzemy na epoce!
— Racja, Stefeczku — daj gęby. — — Ale manewrujmy tymczasem tak, aby tych wszystkich, którzy lud budzą, którzy myślą, jak ty — nie wyłapano i pod klucz nie zamknięto, bo jak, zabraknie chłopyszków ochoczych, cała robota w łeb weźmie. A chłopyszek ma na wolnem powietrzu inne też chwalebne interesy. Ty, naprzykład, Stefeczku, żenisz się — —
— O, ja pójdę z nim do więzienia — wtrąciła Mańka głosem tak stanowczym, jakby już pora była wybierać się.