Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 296 —

Noc przyszła rozpaczliwa, bezsenna, chłostana ciągle przez baty śnieżycy.
Nazajutrz rano śnieg ustał, ale o południu przyjechał Czemski wśród powracającej zawiei. Był już taki nasyp śniegu na ziemi, że stracono poczucie pory roku i zaczęto przywykać do wiekuistej zimy. Zagłada posiewów zdawała się faktem dokonanym.
Nie było nad czem długo się rozwodzić; Bronieccy i Czemski, po przywitaniu, pokiwali tylko smutno głowami, jak ludzie w żałobie. Od przybywającego ze stolicy oczekiwano wyjaśnienia groźnych wieści publicznych. Ale Stefan przywiózł szczegóły jeszcze obciążające; nowe zarządzenia i projekty petersburskie nie liczyły się z elementarnemi potrzebami Królestwa, pomyślane były jak na przekorę interesom i pragnieniom jego mieszkańców, A klęski miejscowe były tamtej burzy centralnej niby ostatnią falą, najdotkliwszą, tą, która godziła bezpośrednio w obywatelskie zamiary gminy i jej gorliwych przywódców. Broniecki pośpieszył z zawiadomieniem Czemskiego:
— A tu mi nowy naczelnik, jakiś z piekła rodem, robi awanturę o przeszłoroczne zebranie u mnie w sprawie domu ludowego w Mielnie. I budowę, zdaje się, wstrzymał.
— Tak — potwierdził Stefan — powiedzano mi na wstępie w Niespusze, że przyszedł z powiatu rozkaz przerwania robót. I nasza szkoła ludowa zachwiana.
— Co znowu?! nie sprzedałeś Niespuchy Godziembie?
— Owszem, sprzedałem, To uparty człowiek