Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 295 —

— A, ładna nowina! — zawołał Broniecki — tysiące rodzin polskich na bruk wyrzucone! — — Cóż dalej? — w telegramach z Petersburga?
W telegramach były echa beznadziejnego szamotania się garstki posłów polskich w Izbie państwowej z zażartemi na „inorodców“ projektami prawicy rosyjskiej; szmermele bujnej wymowy za sprawiedliwością i ślepe uderzenia przeważnej siły.
— Mówiłem wtrącił Broniecki — nieszczęścia walą się kupą, a wszystkie stamtąd, od północno-wschodu.
Ale już nie klął, ani narzekał hałaśliwie, jak przeciw dopustom żywiołowym, wobec których nie było innej obrony. Od wrogiej mocy ludzkiej można się obronić. — — Można, ale jak ciężko, gdy ta moc prześladowcza jest codzienną atmosferą, prawem! Praca społeczna, rozwój, postęp — wszystko, w czem inne narody zakładają swą chlubę — dla Polaka jest buntem i katorgą. Żeby przynajmniej ta krwawa praca przynosiła normalne i trwałe owoce. Gdziez tam! Całej siły rąk, całego dnia potrzeba na wykonanie zadań, które w innych krajach szczęśliwszych są dziełem godziny i lekkiego wysiłku. — — Ani czasu na spoczynek, ani na smakowanie słodyczy życia — ani wewnętrznego zadowolenia z wyników. Wszystkie nasze poczynania dla dobra i sławy własnego narodu są nam poczytane za zbrodnie; prześladowani jesteśmy i karani za nasze cnoty obywatelskie; dzieła nasze ścigane są i niweczone za tkwiący w nich grzech pierworodny: krajowy pożytek. — — Jaki wielki naród był kiedykolwiek na takie losy skazany? I gdzie Bóg na niebie?!