Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 293 —

nęła krainę, jakby miała nad nią prawo na wiosnę, w maju!
Broniecki sposępniał, zamilkł i szukał zajęcia, któreby go odciągnęło od myśli o rosnącej wciąż klęsce. Manieczka spróbowała czytać ojcu na głos jakąś wesołą książkę, ale pan Józef nie słuchał. Trudno było oderwać oczy od trupio-bladego dnia, który wdzierał się przez wszystkie okna. Ucichł gwar życia naokoło dworu; pospała się zapewne służba folwarczna z przymusowej bezczynności; gdy kto czasem przechodził pod oknami, chłop w kożuchu, lub dziewczyna podkasana, okryta fartuchem, widać było, jak nawalił kopny śnieg, powyżej kostek. Przekorne wrony łazić zaczęły blisko domu, radując się z powrotu zimy.
Przed wieczorem pan Józef przerwał nagle czytanie:
— Gdzież poczta? jeszcze nie przyszła? Nie było jeszcze; posłaniec miał ciężką dzisiaj drogę, a może, korzystając z tej wymówki, gdzieś posapał. Odtąd czekano niecierpliwie na przybycie poczty — może przyniesie chociaż wytłumaczenie wrogiego zjawiska przyrody w wiadomościach meteorologicznych dzienników — — albo jaką dobrą nowinę na pociechę? — — albo jeszcze gorsze wieści? — —
O zmroku dopiero służący wniósł do pokoju torbę pocztową nawskroś przemokłą, z której Manieczka dobyła parę dzienników, parę listów z reklamami, obojętnych, i jeden list urzędowy od naczelnika powiatu.
Broniecki wziął skwapliwie ten list rosyjski