Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 292 —

— Skąd wiatr, panie Wierzbowski?
— Północno-wschodni.
— Tak — zgrzytnął Broniecki — od tej strony przychodzi nam wszystko najlepsze...
Ciągnął się dzień feralny bez żadnej pociechy, bo i Czemski wczoraj wyjechał do Warszawy dla podpisania ostatecznej umowy z Godziembą o sprzedaż Niespuchy; sprawa bardzo chwalebna, ale Manieczka nie miała przy sobie narzeczonego. Żałowała go serdecznie, że marznie gdzieś na drogach, ale może lepiej, że go niema w Sławoszewie, bo ojciec taki zły dzisiaj! gotowiby jeszcze się pokłócić. A Stefan przyjedzie jutro, gdy już śladu śniegu nie będzie.
Około południa była godzina otuchy: śnieg przestał padać i zaraz ziemia, jak omdlały chory, którego już obleczono śmiertelnym całunem, zaczęła ten całun na sobie rozdzierać. Znikły najprzód śniegi na piasku dróg, zaczęły potem wyzierać z grząd nieszczęsne, obumarłe twarze kwiatów; drzewa i krzaki ociekały kroplistemi sznurami. Ala wiatr lodowaty nie ustawał i po niebie pędził brudne chmury, niewyczerpane.
— Najgorszy właśnie ten przeklęty wiatr — narzekał Broniecki — czego flaga nie zbiła, to wiatr rozniesie. Pustą słomę kosić będziemy. Co tu zresztą gębę psuć na prelekcję? — wszystko djabli wezmą: zboże owoce, łąki. — Wynieść się tylko z kraju, aby na to nie patrzeć! — —
Zbierała rzeczywiście taka pokusa — od drugiej po południu zacięła znowu śnieżyca, a termometr opadł niżej zera. Zima dzika i sroga ogarnę-