Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 291 —

— Ach, zaraz przepadło, tatusiu! Przecie ten śnieg prędko ustanie — jesteśmy w maju.
— Gdzież tam! trzydniówka — widać po niebie i po rozmachu tych djabelskich biczów. — To jest właśnie nasz kochany klimat, o którym miejskie gryzipiórki wywodzą trele. I pracuj tu na roli, bądź mądry!
— Już się i poetom dostało? — próbowała uśmiechnąć się Mańka.
— A pal ich sześć! niech nie łżą!
Spastwił się pan Jozef nad nieobecnymi, przeszedł się nerwowo, a potem mówił gorzko, jakby na złość sobie i córce:
— Miałem ja już w kwietniu złe przeczucia; to się dopiero zaczyna — nieszczęścia zawsze stadami ciągną; jak wrony.
— Tatusiu! nie trzeba tak mówić... — zasępiła się Manieczka, wspominając, że zdarzyły się niedawno wypadki bardzo szczęśliwe, równoważące utratę żyta, a nawet wszystkich plonów.
Weszli do pokoju rządca Wierzbowski i ogrodnik Broniecki, trochę już ułagodzony i miarkujący, że ubliża jego powadze okazywanie bezsilnego gniewu, wydał jedyny rozkaz rozsądny, który mu przyszedł do głowy:
— Jak tylko śnieg przestanie padać, weźmie ogrodnik nawóz z obory, okopie wszystkie drzewa owocowe i podsypie im obornika. Głęboko na dwanaście cali. Panie Wierzbowski, całą siłę roboczą da pan na to.
Urzędnicy skłonili się, milcząc. Nie wiedział i Broniecki, co dalej poradzić. Można było tylko wypytać o szczegóły klęski.