Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 271 —

— Cóż, Maniuś? — rzekł siadając — jakże ci wchodzi to wino?
— Dobrze — odpowiedziała swobodnie — ma jeszcze więcej bukietu, niż rok 1805-ty. To chyba z naszych najlepsze.
— O, widzi pani — zawołał uradowany Broniecki — wyparłbym się jej, gdyby się nie znała na winie. — Ale teraz pan gadaj, coś przez te dni porabiał: Byłeś w Lublinie, u ojca? — Poznałem go, wiesz pan? Tuszę sobie, że mi płaci wzajemną przyjaźnią.
— Wiem. — Ale nie byłem teraz w Lublinie — pojechałem do Modrzewca.
— Proszę! — do Jerzego? —
— Tak. Sprzedałem Niespuchę panu Godziembie na szkołę rolniczą dla włościan.
— Doprawdy?! Na warunkach, które omawialiśmy razem w Modrzewcu jesienią?
— Tak jest. Wymówiłem sobie tylko miejsce w zarządzie dla siebie i dla mego przyjaciela, Stanisława Wintera.
— A reszta? Plan, kierunek... według życzenia Godziemby i tamtego towarzystwa? — badał Broniecki z rosnącą radością.
— Tak. Doszedłem do przekonania, że nikt lepiej, niż oni, nie zużytkuje ziemi i nie poprowadzi tej instytucji.
Broniecki, że to miał w herbie serce na talerzu, ku przyjaciołom skłonne, a siedział obecnie przy wybornem winie, rozrzewnił się i wyciągnął rękę do Czemskiego:
— Winszuję ci, panie Stefanie. Widocznie je-