Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 270 —

Ojciec spojrzai na córkę zdziwiony. A ona rzekła z zakłopotaniem:
— Mówiłam z prezesem parę razy... Tak, staraliśmy się wszyscy.
— Jednak wiem napewno, że ostatecznie moje uwolnienie zawdzięczam wstawieniu się tego prezesa, a więc — pani.
— Bardzo byłabym dumna...
Powiedziała zaś to właśnie skromnie, chociaż z przekonaniem, Broniecki, nierad trochę, że znowu nie wiedział o tych zabiegach córki, zaczął o czem innem:
— Ale gdzieżeś-to pan bujał po świecie przez ostatnie dni?
— To chcę opowiedzieć dokładnie.
— Bardzo słusznie. — No, dali już tam to wino? — — Jest? — dobrze. Przejdźmy do jadalnego. Jadłeś obiad, panie Stefanie?
— Jadłem dopiero co w Niespusze.
— Wybornie. Właśnie wino deserowe.
Przy stole w jadalni Broniecki ujął ostrożnie brudną, staroświecką butelkę, na której widniał niezgrabny biały napis: „M. 1811, R.“, przejrzał pod światło, cmoknął i powoli nalał wino w trzy lampki.
— Napijesz się z nami, Maniuś, ze względu na protegowanego. Co?
— Wypiję, tatusiu.
— No, panie Stefanie, za zdrowie i szczęście twoje, które nas wszystkich serdecznie obchodzi — rzekł Broniecki tonem niezwykle uroczystym.
Wypili, stojąc. Ale właśnie dlatego, że pomyśleli o rzeczach ważnych, poniekąd rozrzewniających, pan Józef chciał się wymknąć z tego nastroju: