Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 269 —

O trzeciej po południu ktoś szybko zajechał przed ganek. Ojciec i córka, z równem przeczuciem, podążyli do przedpokoju. Rzeczywiście, przyjechał nie kto inny, tylko Stefan Czemski.
Uściskał go pan Józef, Stefan oddał uścisk ze szczerą przyjemnością, a Manieczkę z rozpędu pocałował w rękę, pierwszy raz w życiu. Tak być powinno — nikt się nie zdziwił. Rezolutna dziewczyna była jednak w tej chwili wyjątkowo blada, szeroko otwierała oczy. Poczuła bowiem chwilę stanowczą, losową: jaki jest ten, o którym marzy od przeszłego roku? —
— Dobry i własny! — stwierdziła błyskawicznie, oddając Stefanowi drżący od mocy uścisk dłoni.
Gdy tak w jednem zetknięciu elektrycznem powiedziano sobie rzecz najgłówniejszą, rozpluskała się dopiero rozmowa, niby po gromie deszcz wiosenny, ciepły i radosny.
— Wina! — wołał pan Józef — maślacza 1811-go! Niech-że cię pokrzepię, wyzwoleńcze, najprzedniejszym kordjałem z mej piwniczki! Musiało cię trochę poderwać to siedzenie? — Schudłeś — —
— Nie tak źle mi było — — choć bardzo już rad jestem ze swobody ruchów i z możności podziękowania łaskawym protektorom, którzy się o moje uwolnienie starali.
— Starałem się, przyznaję — odrzekł po prostu Broniecki — ale z mizernym skutkiem. Jeżeli kto co zrobił, to Godziemba i pani Obichowska.
— No, i ten prezes warszawski, do którego Pani raczyła... — zwrócił się Czemski do Manieczki z pełnym wdzięczności ukłonem.