Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 250 —

— A ileż to my podziennego dostaniemy za tę cudzą robotę?
Rykoń zacisnął zęby, oczy roziskrzył i byłby może poturbował parobka, gdyby przez wrodzoną sprawiedliwość nie uznał nagle jego żądania za uzasadnione, choć samolubne.
— Miałbyś i u mnie dzisiaj robotę, ale kiedyś taki już psia wiara, że się ruszyć nie możesz dla gromady, jeno dla swego kałduna, dostaniesz: dwa złote dodatku z kasy budowlanej.
Bembenista kręcił głową, ale wkrótce zdecydował się, pociągnął nosem, wstał z ławy i wziął topór do ręki.
— A Ignac? — zwrócił się Rykoń do Fudały — chcesz także dodatku?
Pokorny parobek podrapał się w głowę:
— Kiej Michałowi, to już chyba i mnie?...
— Tfu! z takim narodem! — splunął Jan — to ja tylko, gospodarz, darmo robił będę.
Ruszyli we trzech, wziąwszy topory, na plac, gdzie dom ludowy budowano.
Właśnie potrzeba było dozoru i pomocy, gdyż murarze czekali na dziewki do wapna, a przy obróbce belek zabrakło też paru zamówionych najemników. Rykoń rzekł do Fudały:
— Skocz no, Ignac, do chałup po dziewuchy i wyciągnij z pod pierzyn te śpiochy!
— Tobym i ja poleciał! — ofiarował się Bembenista.
— Nie; tuś mi potrzebny.
Kazał mu trzymać sznurek, według wskazówki głównego cieśli, na jednym końcu nieobrobionej jeszcze belki, sam zaś przytrzymał sznurek na