Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 251 —

drugim końcu. Cieśla uczernił suto sznurek zwęgloną głownią i wyrychtował po granicy odcięcia oszastu od kloca. Potem napięty sznurek uniósł trochę pośrodku i puścił — na białym miąższu sosny zarysowała się węglem żądana linja.
— Tera mi tu, Michał, obrobisz belkę po lenji do ostrego kantu — rzekł Rykoń — tylko sumiennie! Robota płatna — jak mi „śledzia” zrobisz, nie zapłacę.
Westchnął grubo Bembenista, okraczał bęlkę i jął dziabać toporem.
A Rykoń przygotował z cieślą zadanie dla Fudały, potem dla siebie, zrzucił kożuch i wziął się szczerze do toporowania.
Śnieżna kaszka sypała wciąż z nieba, szemrząc i odpryskując od rozrzuconego budulcu, więznąc cicho w żółtym kobiercu trocin. Ale gorąco było przy ziemi, przy robocie; powoli i obaj parobcy Rykonia i inni robotnicy ciesielscy zrzucili kożuchy, pozostając w lejbikach, spencerach lub kamizelach. Zagrały barwami szaty wierzchnie, amarantowe i czarne, spodnie jaskrawo pasiaste, księżackie — niby rój pstrokatych dzięciołów objadł smolne, pachnące drzewo i kuł je żelaznemi dziobami toporów. A w pobliżu ptasim też głosem świstała piła w kłodzie sosnowej, położonej na wysokich kobyłkach. W innej stronie mlaskał mokro mur pod kielniami, zaledwie nad poziom dźwignięty, ale już wymiarami swego zakładu obiecujący. I taka się zawzięła wesołość w tej ciężkiej pracy pod opryskliwem niebem, że dziewuchy od wapna zaczęły śmieszną piosenkę, przytupując po chodnikach drewnianych, a podśpiewywał i niejeden z ro-