Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 247 —

siące, pełne nadziei i zawodów. Tak poczynał gospodarz, przemyślający tylko o swojej chudobie.
Ale Rykoń myślał także o sąsiadach, o gminie, o szerokim kraju — przeto gorętsze miał nadzieje i cięższe troski. Znaczna większość gminiaków nie zapłaciła wiosennej raty na budowę domu, a nawet tego, co kapaniną wpłynęło, pisarz; nie chciał wydawać, póki się całość nie zbierze. Trzeba było na wypłatę mularzom i cieślom użyć trzystu rubli, pożyczonych od Bronieckiego; i tych mogło zabraknąć, jeżeli tak wszystko ma iść do świętego Jana — na ten zaś termin Rykoń zobowiązał się osobiście zwrócić pożyczkę. Dusił więc ruble w skrzyni i na robotach oszczędzał.
Żeby ta jedna tylko bieda! Ale nabierało ich więcej, niby wrzodów około pierwszego w zakaźnej chorobie. Nieprzyjaciele Jana odzywali się, że musi on mieć utajony interes w tym domu gminnym, skoro go tak gwałtem pod dach prowadzi, z uszczerbkiem dla gminy. Bo jakże? — na co Rykoniowi szkoła albo ochrona, kiedy nie ma dzieci? — na co mu miejsce zebrań, kiedy ma sam chałupę wielgachną i w niej swoich kmotrów przyjmuje? — na co mu sklep spożywczy, kiedy ciągle rozjeżda po świecie, sprzedaje, co chce, w Łowiczu, albo aż w Warszawie, i stamtąd sobie kupuje, co mu potrzebne? — — Nic, tylko mu obiecali panowie za wystawienie tego domu grubą łapówę, do której się kwapi — i tyle!
Zaprzeczyli tym oszczerstwom uczciwsi gospodarze, ale tłumaczyli upór Rykonia przy budowie jego znaną zarozumiałością i pychą:
— Sam ci o tym domu bez dwa roki stękał,