Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




XVIII.

Już się była ruszyła ruń pod ciepłym wiatrem odwilży i szare baśki nabrzmiały na wierzbinie, i rozlane na niskich łąkach kałuże przerastały krótką, niby zatopioną w żur, zieleniną — — znowu przymrozek ścisnął ziemię, oszklił stojące wody cieniutkiemi szybami, wysrebrzył pola ozime. A przez powietrze sypał nie śnieg zimowy, puszysty i zaścielający, lecz gradzik ostry, pryskliwy na roli, a przekorny człowiekowi, który już poczuł był wiosnę i wydzierał się do niej pragnieniem. Ale woda na młyn waliła bez przerwy, drwiąc sobie z takich tam przeszkód, waliła przez oblepione zamrozem zastawy, na wszystkie koła i przez otwarte ślepe upusty. A słońce, już przez pół doby gospodarne, coraz to rozdzierało chmury przekosami błękitnemi, albo i wytaczało na błękit oblicze najjaśniejsze, pod którego wejrzeniem grady prószące krysztaliły się przez chwilę i nikły.
Z otuchą człowiek wiejski wychodził o świcie przed chatę, badał niebo, pociągał w płuca smakowitego powietrza, dobywał ze stodoły pług, albo wory ze zbożem siewnem ładował na wóz i wychodził w pole, które od tej pory miało się stać jego powszedniem mieszkaniem na długie mie-