Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 228 —

roboty, Owocny zaś obmacał gości jak najuprzejmiej i rozpoczął rozmowę:
— Cóż panie Kołaczyński, wiosna? — —
— A przychodzi — odrzekł Mateusz.
— Żeby nam tylko co dobrego przyniosła — zagadnął Bembenista.
— Niewątpliwie przyniesie. Oto właśnie pracujemy tu dla was, Niespucha stanie się waszem ogniskiem oświaty.
— To niby ma tu być jeno szkoła? zapytał Bembenista, źle ukrywając rozczarowanie.
— Szkoła rolnicza dla włościan, przy niej różne inne nauki. Gmachy staną wielkie, w których będziecie mogli i zbierać się, i radzić, i zabawić się czasem. — —
— Za te domy panowie zapłacą, czy znowu z nas, gminiaków, składkę z morgi ściągać będą? — zapytał Kołaczyński, którego, jako posiadacza ziemi, ta sprawa bezpośrednio obchodziła.
— Budowa i założenie wszystkiego, co się tu urządzi, nikogo z was nic kosztować nie będzie. Cały folwark kupią dla was, na wasz wyłączny użytek, lepsi przyjaciele, niż ci, którzy wam ten dom ludowy w Mielnie doradzili.
Zdawna my wiemy niektóre, na ten przykład Mateusz i ja, że pan profesor niby ojciec nam życzliwy — rzekł pochlebnie Bembenista — ale jak to z tym folwarkiem będzie i komu z nas go panowie nadzielicie, tego my nie rozumiemy i przyszliśwa się wywiedzieć.
Profesor skupił się, miarkując, że Bembenista zbyt dosłownie pojmuje ofiarowanie folwarku ludowi, i jął tłumaczyć: