Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 218 —

przez prymasa Macieja Łubieńskiego w XVIII wieku, na ciemnej pleśni murów błyskając złotemi herbami; niejeden dom swym rozpartym frontem wspomina dawnych mieszkańców, dygnitarzy; niejeden wynosi się nad pospólstwo dach kościelny lub świecki. — — Ale szczątki tylko, wszędzie szczątki! — — —
„Babska rzecz narzekać!” — mówią dzielni, jak mickiewiczowski Robak. Wierzyć raczej w życie nieśmiertelne, tworzące i dzisiaj nietylko jutrzejsze łzy, lecz jutrzejszą chwałę.
Oto rynek łowicki, pełen pięknego, zdrowego ludu. Targ, nie targ, ale przed świętami każdemu wypada krzątanina. Wygolone twarze mężczyzn weselą się żywo i dowcipnie, na przekorę miernocie doli. To nie twarze niewolników, ani zwyciężonych! Piękne są oczy ich żon i sióstr, a grzbiety harde, a całe postacie pełne lubego daru i rodzajności. Wolałbyś widzieć tu wśród zachowanych grodów i kaszteli przejazd opasłego możnowładcy przez szpaler głów poddańczych, upodlonych? Dalibóg, lepiej dzisiaj!
Skrzą się barwy ubiorów, przeletnie kwiaty, niewiędnące nawet zimą. Tylko „mieszczanie“ z parafji od fary i od świętego Ducha, choć z tej samej księżackiej gliny, noszą się odmiennie, w lejbikach i spencerach czarnych, suto taśmami szamerowanych, w kapeluszach z szeroką, czarną wstęgą. Podobnie i ci z wiejskiej parafji, z Kocierzewa. Ale że to księżak musi mieć na sobie jakąś błyskotkę, czarni parafjanie noszą mankiety z jaskrawych paciorek.
Ktoby zaś chciał się nauczyć wszystkich