Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 217 —

sprzymierzeńcem ojca i jej samej — nie trzeba go zrażać.
— Do widzenia już, sąsiedzie. Mamy sprawunki w mieście, a dzień krótki.
— W takie konie, o wa! do Warszawy zajechałby przed nocą — odrzekł Rykoń, lubując się widokiem kasztanów, które drgnęły do biegu za poruszeniem lejca przez woźnicę.
— Bywajcie zdrowi, Janie — rzekła serdecznie Mańka, wyciągając rękę.
— Dziękuję pięknie za rozmowę po drodze — odrzekł Rykoń. — Lećcież, panienko nasza, kiej ta gołąbka, i powracajcie. Chowajcie się ojcu i nam na szczęśliwą pociechę. Niech was Bóg wedle żeczenia zdarzy — — —
Z wdzięcznego serca mówił, więc pocałował ją w rękę.
Mądry i miły był ten Jan Rykoń. Aż łzy stanęły w oczach Magdy i zamarzły w zimnym powiewie, który szedł naprzeciw sunącym znowu szybko sankom.
Wpadły nareszcie sanki pędem na rynek Łowicza, rozległy i pozorny.
Kto nie wie, lub nie pamięta, że Łowicz był przez wieki wspaniałą siedzibą prymasów Korony i Litwy, że z warownego ich zamku pozostało tylko rumowisko, że poczet dostojnych tu murów nazywano niegdyś „polską Norymbergą” — ucieszy i z resztek, zwłaszcza w dzień słoneczny. Tak weteran zniedołężniały miewa pod dobry humor w swych wspomnieniach cenne błyski. Więc stoi jeszcze w pierwotnej ozdobie, bocząc się od rynku, wielka fara-kolegiata dwuwieżowa, erygowana