Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 153 —

djabła przemalował; ledwie nam naszego domu nie popsuł w zaczęciu — tera jeszcze i parobków przeciw gospodarzom bontuje. — Ten ci jest w roli, o której wam powiedziałem, jako ten kamień co skibę od skiby odgradza, plonu nijakiego nie żywi, tylkoby dobre żelazo pługa szczerbił i łamał.
Pokiwali gospodarze głowami.
— Wyrzucić go ze wsi! — zawołał prędki Żułek.
— Co tam wyrzucić? nie mieszka przecie w Mielnie — poprawił Workowski — tylko go nie słuchać, nie brać jego książeczek, bo i bez Boga są i nie do rzeczy.
— Dużo on tam wie! mojej wyki na polu nie mógł poznać; myślał, że groch — zaśmiał się Selwestrowicz.
— A do mnie gadał: chodzisz pan do kościoła? — A jakże — mówię. — Nie przeszkadzam — powiada. Ja się go ta pytać bede o pozwoleństwo! — śmiał się z profesora Dominik Pełka.
— To widzicie — rzekł Rykoń — tacy się nam na naczelników napraszają, a nic z naszych spraw nie rozumieją, nic dobrego nie radzą, jeno ludzi kłócą i roboty psują. — A inni, dawni znajomi i sąsiedzi na roli, mówią nam: pójdźcie do pospólnej z nami roboty. Was jest gromada duża, jeno ciemna, nas gromada mniejsza, ale silnie z sobą zmówiona i nauczna. Robić będziemy to samo: żeby każdy chleba więcej miał, Polskę sławił i Boga jednego chwalił. — To jakich myślita obrać sobie za przyjaciół: czy tamtych majstrów-psujów, czy tych majstrów od roboty?
Zgadzali się już, mniej lub więcej rozumiejąc,