Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 154 —

ale ufali wszyscy Janowi, który najdalej jeździł i najdalej okiem sięgał.
Gdy wyszli, Rykoń przeszedł przez sień i zajrzał do drugiej izby. gdzie Rykonina matka, brzydka dziewka Anastazja i drzemiący parobek Fudała zwijali nici na szpulce. Cicho tam było i niewesoło, tylko ład i dostatek, widoczne przy świetle dobrej lampy, napełniały izbę zadowolonym spokojem.
— Idźta już spać — rzekł Jan do służby.
Matkę zaś pocałował w rękę na dobranoc, a ona przemówiła, całując syna w głowę:
— I Jasieńko już legnie, co? Niechta oczków se nie ślepi przy lampie, jak wczora — —
— Tylko se doczytam gazetę, legnę, matulu.
Wrócił do izby, w której przed chwilą rozmawiał z sąsiadami; dymno w niej było od papierosów, więc okno otworzył i spojrzał w noc pochmurną. Różaniec światłych okien, czuwających przy ziemi, poprzerywał się już znacznie i gasł w oczach; wiało chłodem wilgotnym i osmętną ciszą.
Zamknął okno. Ogarnąwszy wzrokiem pustą izbę, podumał przez chwilę nad swem życiem prawie zakonnem, które wypełnia całkiem robota, tylko robota — — i przypomniał nagle Magdusię Olaczkównę, jak ją trzymał w tańcu przyciśniętą, krągłym gorsem do piersi, palącą oczyma, napraszającą się ust czerwoną ponętą, na okrężnem w Sławoszewie — — Wiedział, że wczoraj wyjechała z państwem do Warszawy — żal go w serce zakłuł, że ona już nie w sąsiedztwie, lecz daleko, między rozpustną ludnością wielkiego miasta, a słodka taka, jak plaster miodu, do którego wszyst-