Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 152 —

W te rozprawy starszyzny wmieszał się znienacka głos parobka Bembenisty, który dotąd słuchał w milczeniu:
— Gadajcie zdrowi, gospodarze, ale prefesor dla całego ludu roboczego serce ma — —
— Pocałował cię? — zagadnął szyderczo Workowski.
— Całować me nie całował, jeno zna on należność, jaką człowiek roboczy za granicą ma, parobek, czy fabryczny, i o tej przepowiada, że i u nas nastanie.
— To ci tu jeszcze źle u Rykonia — mówił ze zgrozą Workowski — gdzie parobek z nimi do jednej misy siada, a sutej? — gdzie kożuch co roku dostaje i tyle dobra, że lepiej ma, niż niektóry gospodarz na połwłóczku?! —
— Nie mówię, że tu źle, jeno że kużdy człowiek do swojej własnej skiby ziemi się kwapi i do swego prawa...
— A pokwap no się tera za drzwi! — zawowołał Rykoń niewielkim nawet głosem, ale tak dotkliwym, że Bembenistę jakby wymiotło z izby.
Zaległo między ojcami wsi milczenie, przemyślali o nowych czasach, które nadciągają, pełne obietnic i razem niepokoju, — — Jednym będzie lepiej, drugim gorzej — — ale jak nam? — myślał każdy o sobie i swoich najbliższych. Tylko Jan, który miał najszersze serce, roił wciąż o szerokiej szczęśliwości i wyrywał się do jej przyśpieszenia. Odezwał się nareszcie:
— Patrzajcie, jaka tu jeszcze robota tego profesora! Od Bronickiego i Godziemby nas odciągał; proboszcza, chociaż to nijaki ksiądz, na czarnego