Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 128 —

mąż, wszyscy, nawet Broniecki, Czemski czuł się odosobnionym, zahukanym, nieufnym.
Leżąc w łóżku, przypominał cały tok wczorajszej narady i winszował sobie, że się dotychczas na nic nie zgodził, że zastrzegł sobie porozumienie ze swoją grupą i zawiesił odpowiedź do dalszej przyszłości. Bo przecież projekt, choć zasadniczo chwalebny, był znowu zakusem ujarzmienia genjuszu ludowego przez tych „starszych braci”, tych samych wodzirejów klerykalno-zachowawczych. Szczególniej dotknęło Stefana spostrzeżenie, że Broniecki, człowiek niezależny, stawał po stronie grupy tutejszej, a przeciw niemu, sąsiadowi z Łowickiego; Broniecki zaś był jedynym tutaj człowiekiem, do którego Stefan czuł instynktowe zaufanie i sympatię. Człowiek to dzielny, przyjaciel ludu i mnie życzliwy, jak się zdaje — rozumował Czemski — a przytem — ojciec Manieczki.
Nagle, przez głowę, pełną spraw i ścierających się argumentów, strzeliło mu, jak ciepły promień, wspomnienie miłej i mądrej panny. — — Przedyskutowaćby z nią te wszystkie wątpliwości — — umysłem obejmuje łatwo, a sercem jakoś bliższa, niż inne istoty — — jak dawno to już jej nie widział — — Cóż, kiedy ona skrępowana więzami przesądów, zależna od swojej zaśniedziałej „sfery” — — nawet jej ojciec pozbywa się indywidualności w sprawach publicznych i łączy się z gronem zacofańców — — Ona, czy miałaby dość siły, aby od nich się oderwać, gdyby zaszła potrzeba? —
Stefan ubrał się; była dopiero ósma rano; w części domu gościnnej panowało milczenie; Broniecki w sąsiednim pokoju spał jeszcze. Stefan do-