Strona:Józef Weyssenhoff - Gromada.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 129 —

słyszał jakiś zgiełk dziecięcy od strony podjazdu i podążył ku tym świeżym głosom porannym.
W przedpokoju spotkał panią Jadwigę Godziembinę, której wczoraj niedosyć się przypatrzył z powodu ciągle, nawet przy jedzeniu, toczących się rozmów społecznych. Pomimo minionej trzydziestki była fizycznie bardzo przyjemna: piękne jej, spokojne oczy zapraszały do rozmowy, a postać tchnęła ponętną świeżością. Klucze u paska znamionowały gospodynię, lecz estetyczny pozór ogólny daleki był od typu klucznicy.
— Tak za lat piętnaście wyglądać będzie Manieczka — pomyślał Czemski i poczuł odrazu serdeczną skłonność do pani Jadwigi.
Zanim na pierwsze śniadanie wszyscy się zejdą, pani Godziembina zaproponowała gościowi przechadzkę po ogrodzie.
Przed domem zaczęło się zaraz tłumaczenie, któremu rzadko opiera się właściciel, dlaczego dom jest taki a nie inny, i jaki mógłby być, gdyby się coś tam nie spaliło, a gdyby co innego było według marzonego planu wykonane. Dworek zaś tłumaczył się oczom sam przez się, że jest niewielki i niemłody; zato ogród w zupełnej szacie letniej pysznił się wieńcem starych drzew około podjazdowego trawnika.
— Bardzo byłbym rad posiadać taką wesołą siedzibę — Odpowiedział Stefan na ekspozycję pani Godziembiny.
— A pan posiada gorszą?
— Murowaną chałupę bez ogrodu.
Pominął objaśnienie, że sam ją sobie taką zbudował.