Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   291   —

Nazajutrz nic zjawiła się jeszcze policja i zapewne z tego powodu strajk się zaostrzył, Gładysiak jeździł też rano gdzieś w sąsiedztwo „swoimi końmi“, jak je nazywał, czyli tymi, które miał sobie powierzone do fornalskiej roboty. Powrócił utwierdzony w wierze bolszewickiej, pewniejszy siebie i odrazu pozyskał większy mir u towarzyszy znojeńskich. Przedłużająca się bezkarność ośmielała też umysły strajkujących, a zniechęcała nawet opornych, jak karbowego Franciszką Siejkę.
Strajk zakrawał na powszechny. Nowi rządziciele nie pozwalali już nietylko przystąpić do robót rolnych, ale ani doić krów, ani rznąć dla koni sieczki, ani pędzić jałowizny na okólnik. Głodne bydło ryczało żałośnie, zamknięte w budynkach. Około południa zbuntowani parobcy wymyślili nowy sposób popierania swych, nieokreślonych zresztą, żądań: zakazali gotować w kuchni dworskiej, a nawet czynili różne wstręty Stefce, czynnej przy kuchni, chociaż dziewczyna uchodziła za miejscową piękność i miała duże powodzenie na muzykach. Tutaj Edwin wystąpił ze skutecznym kontratakiem: zakazał komukolwiek ze służby folwarcznej zbliżać się do budynków, zwanych pałacowymi — i sam dozorował wykonania zakazu, przechadzając się naokoło domu. O przyczynie strajku i o żądaniach zbuntowanej czeredy postanowił nie mó-