Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   284   —

— Ostrożnie tylko z nimi, Edwinie, bo to bardzo rozzuchwalone. Można było dawniej opornego parobka uderzyć, byle tak, żeby się przewrócił — i działało to skutecznie. Ale dzisiaj?...
— Czy stryj na serjo posądza mnie, że będę bił kogokolwiek?! Nie zdarzyło mi się to nigdy. W ostateczności, w niebezpieczeństwie strzelam w łeb — to co innego.
— Ależ to jeszcze gorzej!... — wołał Joachim za oddalającym się Edwinem.
I podążył za nim wolno, nie mając zamiaru brania udziału w rozprawie, pragnąc tylko zdaleka być jej świadkiem. Edwin jest odważny, ale i rozważny — pocieszał się — a jemu staremu nie starczyłoby już poprostu siły.
Edwin zbliżył się do grupy parobków i fornali, skupionej przed stajnią cugową, i o kilka kroków przed nimi przysiadł na niskiej barjerze. Niektórzy z przyzwyczajenia ujęli za czapki, ale obejrzawszy się po innych, nie odsłonili głów. Szaropolski nie dotknął nawet kapelusza i zapytał głosem jasnym, umiarkowanym, bez cienia alteracji:
— Dlaczego porzuciliście pracę? — Czy chcecie zerwać naszą umowę? — — Z jakiegoż to powodu?
Nikt nie odpowiedział. Dopiero wysunął się z szeregu wąsacz ospowaty, z ciemnym, ponu-