Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   282   —

Trwało tak do południa. Gdy Szaropolscy zeszli się na obiad, rzekł Edwin:
— No, widzi stryj, wszystko się jeszcze ułoży. Wiosna i wolność czynią ludzi lepszymi.
— Zależy, jakich ludzi...
Skoro tylko wstali od stołu, wyszli znowu na powietrze. Tu odrazu, jak pęknięcie struny pośród skrzypcowej pieśni, doszedł ich zgiełk zjadliwej kłótni od folwarku. Skrzywili się obaj boleśnie, nasłuchując. Po chwili ujrzeli karbowego Siejkę Franciszka, który sążnistym krokiem szedł do dworskiego ganku z raportem niemiłej treści. Sapał, a oczy siwe biegały mu okrutnie.
— Dopraszam się o radę panów dziedziców, parobki i fornale nam się na fest buntują. Mówię ja do Gładysiaka: zaprzęgaj Józek duchem i jedź do śpichrza po ziarno, — on mi mówi: nie bede — śtrajk! Śtrajk będzie w Lipnie, jak pies się wypnie — mówię — i sam wyprowadzam konie, żeby pojechać do śpichrza. Jak me one ostąpią a konie zaczną ozbierać — potrząchłem jednym i drugim, aż tu one hurmą na mnie, a najgorszy Gładysiak Józek, psiawiara. Nie dali!
Widać było, że służbisty chłop zrobił, co mógł, aby do strajku nie dopuścić. Pot mu spływał z czoła, a ręce miał podrapane. Szaro-