Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   269   —

słonięty gmatwaniną nagich porostów. Ale już w aurze i w sercach ludzkich tkwiła pewność, że pora przyrody radosna nadchodzi bez opóźnienia, od wieków niezawodna, urągająca bezładnym dziełom ludzi, którzy nie umieją się wzorować na słonecznym porządku.
Przygasały czary wiosny razem ze dniem uchodzącym, ale przepojone nimi dusze snuły dalej wątek zadzierzgany przez moce niebieskie. Dusze obu Szaropołskich śniły o przyszłem, wspaniałem Cudnie, każda po swojemu, a drobniejsze instynkty młodzieży wiejskiej podrygiwały tylko w takt oberka, granego gdzieś daleko na skrzypcach, perlonego dziewczęcymi głosami na wzór dziennej pieśni skowronków.
Edwin przerwał zadumanie:
— My obaj chyba nie pójdziemy w taniec?
Joachim spojrzał nieprzytomnemi oczyma.
— Bo mam stryjowi coś do pokazania.
— Co? —
— A no, proszę za mną.
Weszli do jadalnego pokoju. Edwin wziął oba portrety, przyniósł do okna i okazał zdumionemu stryjowi.
— Skąd?... skąd się to wzięło?
— Ze strychu. Podarunek od starego dworu. Jest i paczka papierów naszych rodzinnych. — O, proszę. —