Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   126   —

ne. A więc już gospodaruje tam, i od samego rana.
— Mówi Staropolski.
— Ach, jakże mi miło!
— Dzień dobry pani — muszę zaraz z nią się zobaczyć.
— Mam przyjechać do pana?
— Nie; ja zaraz zjawię się u pani.
— Oczekuję z niecierpliwością.
Wsiadł w dorożkę i przejechał na ulicę Lubą.
Miał jeszcze w kieszeni klucz od kancelarji, więc przeniknął do niej bez niczyjej pomocy. Z sąsiedniego pokoju zamkniętego ozwał się głos wesoło podniecony:
— Zaraz, za sekundę będę gotowa.
Rozglądał się tymczasem po kancelarji, której nie poznawał. Drzwi i okna ozdabiały kotary „bleu électrique“; oprócz biurka, którego nie ruszono z miejsca, igrały po pokoju mebelki i graty wielobarwne; zapach politury i tytuniu, który tu dawniej panował, wygnany został przez perfufny Marusi.
Wkrótce i ona sama ukazała się w pseudochitonie, używanym zapewne na scenie do klasycznych tańców, który teraz służył wspaniale za szlafrok. Włosy jej bardzo jasne, przetkane metalicznymi płomieniami, niby palący się len, przystrajały ciężkim hełmem główkę radosną.