Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   121   —

niale gwarna, chociaż dzień był srodze powszedni. Strzelił mu do głowy projekt wesoły:
— A gdybym pojechał do fabryki i zobaczył jak się rozlokowała w kancelarji panna Malankowska?
Natychmiast jednak zakazał sobie tej wycieczki, którą upozorować i wykonać było łatwo, ale niestosowność zawierała się w przeciwieństwie do przyjętej taktyki.
— Ona coś do mnie cierpi, jak to mówią. A ja do niej?... No, dlaczegożby nie? — — tylko to nie jest interes ani sercowy, ani handlowy — wogóle żaden interes.
Powracał tedy do domu, znowu do gazet, znowu do kominka, a miał jeszcze rozpoczęte jedno wyliczenie kosztu biura komisowo-handlowego, które chciał dzisiaj doprowadzić do końca.
Na chrobot klucza w zamku od mieszkania zjawiła się natychmiast kucharka, Florentyna, z oczyma zapuchłemi od płaczu.
— Co się Florentynie stało?
— Wszystkim nam się stało: i panu, i mnie, i właścicielowi i rządcy. — —
— Okradli nas?!
— Tak jakby. Mieszkanie nam zabierają, proszę pana!
Szaropolski zacisnął pięści.
— Co to znowu?!