Strona:Józef Weyssenhoff - Cudno i ziemia cudeńska.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   122   —

— A przyszli tu, proszę pana, było po szóstej, co tylko pan wyszedł; przyszło dwóch z czerwonej straży — jeden to miał wąsy, jak djabeł...
— Co mi tam wąsy! proszę gadać do rzeczy.
— Gadam, jak umiem — odparła kucharka urażona. — Przyszli, zapytali: czy pan jest? Mówię: niema. A czy pan jest w Cudnie? Mówię: jest. Nie wiem, czy dobrze powiedziałam, ale bałam się inaczej.
— No, dalej.
— Więc powiedzieli, żeby panu powiedzieć, żeby pan się zabierał do przeprowadzki, bo tu pojutrze o południu wprowadzi się kto inny. — Florcntyna przerwała, aby panu dać czas na okrzyk zgrozy, lub nienawiści, ale Szaropolski spojrzeniem utkwionem w posadzkę mierzył tylko przepaść, która mu się otwierała pod nogami. Ciągnęła dalej:
— Poszli potem do rządcy, a ja z nimi. Rządca to jest bardzo panu życzliwy; bronił, aż się zaindyczył, że to jest mieszkanie pańskie ojcowskie, bo i meble nieboszczyka tu stały; że to tera cątralne — mówił — biuro dla pana interesów, jako ich pan ma dużo na mieście. A oni swoje: mieszkanie jest ich, bo tu trzy lata mieszkał Niemiec a po Niemcach bierze rząd — i tyle.
Szaropolski zapytał, czy rządca jest u siebie?
— Pewnie, że jest. — A tu te strażniki zostawiły dla pana papier.