Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nić się trzeba! Maksymie, jeśli nam się uda we wtorek zebrać w pełnej liczbie...
Maksym. Cóż zrobisz?
Antoś. Gdy nas Niemcy będą szukać tu, my im tam za plecami. Słychać wystrzał. Co to jest?
Maksym. Pewnie który mandataryusza poczęstował. Wystrzał drugi, dalej trzeci.
Antoś. Och! to karabin! — do broni, chłopcy!
Trzeci opryszek wraca raniony. Niemcy! Niemcy naokoło. — Uciekajcie! Pada i kona. Nowy wystrzał ubija przy Antosiu stojącego opryszka.
Antoś. Rzućcie wszystko, i dalej w różne strony! Wystrzał rani Antosia. Oho! znalazłaś mię, przyjaciółko! Maksymie! dalej do matki, do Praksedy! — biegnij, bo ja nie mogę.

Przypada na kolana. — Opryszki rozbiegają się. Wystrzały z różnych stron. Dwóch jeszcze pada na scenie, którą napełniają żołnierze i okrążają Antosia. Po chwili wchodzi komisarz, oficer i za nim mandataryusz. Żołnierze przyprowadzają kilku schwytanych opryszków.

Komisarz. Panie poruczniku! każ jeszcze raz obejrzeć wszystkie kryjówki dokoła. Znam ja ich dobrze. Niejeden pewnie tuż przyczepił się do drzewa lub przylgnął do skały.
Porucznik do feldfebla. Weź dwudziestu ludzi i przetrząść naokoło wszystkie miejsca podejrzane! Trupów precz! Zwleka ich na stronę.
Komisarz. Wielu złapano?
Oficer. Raz, dwa, trzy... pięciu, wszystkich.
Komisarz do więźniów. Kto wasz naczelnik?

Wszyscy milczą.

Mandataryusz występuje i ukazuje na Antosia. Hic est[1] — albowiem znam go dobrze.

Komisarz. Opatrzyć jego ranę. Podnoszą go i obwiązują.

  1. Oto on (łac.).