Antoś. Wiem — sam słyszałem. Trzystu ludzi posłali w różne strony. Wszyscy strzelcy, jak psy gończe, nas tropią. Komisarz z Kut jest z tym oddziałem, który tu na nas idzie. Ma moc w ręku i groźny papier za pazuchą. Kogo złapią — na szubienicę.
Trzeci opryszek śpiewa:
Weselmyż się, bracia, dopóki możemy!
Niedługo pozwolą nam żyć;
Dawajcie tu wódki, nim w taniec pójdziemy,
Już jutro nie dadzą nam pić.
Kilku. Wódki! wódki! tu!
Antoś. Wara! ani kropli! Łeb rozpłatam temu, kto sięgnie do flaszki! Milczenie! — Z tej kryjówki dziś jeszcze precz! Rozbierzcie obóz, każdy na siebie po równej części: chleb, proch i kule — reszta w ogień, w wodę. Od Czepczyna na prawo i na lewo, nie dalej jak na milę od granicy, skryć się na węgierskiej ziemi. Po dwóch, po trzech, najwięcej, siedzieć w niedostępnych miejscach. — Co to mamy dzisiaj?
Maksym. Piątek.
Antoś. Sobota, niedziela, poniedziałek, żeby żaden nie śmiał nosa pokazać ze swej kryjówki! Słyszycie?
Wszyscy. Mów! mów!
Antoś. We wtorek o północy, kogo nie złapią i nie powieszą, niech będzie na Czarnej Górze. Z głębi jeziora, niedaleko brzegu, sterczą dwie jodły.
Kilku. Wiemy, wiemy.
Antoś. Naprzeciwko nich, od węgierskiej granicy pod górę, idzie ścieżka między skałami. Ujdziecie nią dwieście kroków. Na prawo będzie kamień, na którym znajdziecie starą płachtę. Kamień ten odwalić, tam będzie pieczara, i w niej ja was czekać będę. — A teraz co żywo zbierać się! — Opryszki zbierają się: zostają na przodzie sceny Maksym i Antoś. O! doprowadzili mnie do ostateczności! Ha! cóż robić! bro-