Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mandataryusz podchodzi zuchwale. Zbójca! to jest, rozbójnik! łotr! to jest, hultaj! — Na gałąź, to jest — na szubienicę! Albowiem Boga w sercu nie ma. Podburzał przeciwko starszym młodszych, przekradał kontrabandę, bił strażników, dezerterował z regimentu, zebrał szajkę rabusiów. Albowiem na wołowej skórze nie spisałby jego przestępstw. Podsuwa się bliżej. Łotr! rozbójnik! opryszek!
Antoś z uśmiechem. Żabo! skaczesz teraz na pochyłe drzewo. Tak mi dziękujesz, żem cię nie kazał powiesić! — Panie komisarzu! gdybyś był widział przed godzinką tego tchórza, jak walał się u nóg moich, jak wytarty krajcar, wstydziłbyś się z nim razem znajdować i pozwalać, aby on przy tobie śmiał gębę otworzyć.
Mandataryusz. Albowiem nowy dowód zuchwalstwa.
Komisarz groźnie. Milcz waćpan. Mandataryusz skonfundowany odchodzi na bok. Ty byłeś ich naczelnikiem?
Antoś. Ja.
Komisarz. Wielu miałeś w swojej szajce?
Antoś. Odpowiadać będę tylko na to, co się mnie tyczy.
Komisarz. Jak się nazywasz?
Antoś. Antoni Rewizorczuk.
Komisarz. Więc ty to zabiłeś strzelca Prokopa w jego własnym domu?
Antoś. Ja.
Komisarz. Jaki miałeś powód?
Antoś. Szarpnął za włosy moją starą matkę, rzucił ją na ziemię i potrącił nogą.
Komisarz. Dlaczegożeś dezerterował?
Antoś. Żeby go zabić.
Komisarz. Dlaczegożeś potem został rozbójnikiem?
Antoś. Dziwne pytanie! cóż miałem robić?
Komisarz. Czyś się spodziewał, że tym sposobem twoja zbrodnia zostanie bez kary?