Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdyby był w Krakowie, to mu tysiąc niebezpieczeństw by groziło. Książe...
— Wszak mówiliście że wyjechał? przerwała Anna.
— Dopiero wczoraj, widziałem jego orszak cudzoziemskiego autoramentu i dziurawe łokcie dworzan, dodał wzgardliwie szlachcic.
Anna rzuciła nań wejrzenie surowe, jakby mu przypomniała, że to był jej krewny, a jakkolwiek występny i nieprzyjaciel, nosił nazwisko jej dziecka. Stary się pomiarkował.
— Bądź W. ks. Mość spokojna, rzekł z cicha.
— Jak chcecie, abym o niego spokojną być mogła?
— Na mnie się spuśćcie.
— Na mnie, przerwał syn, ja go wynajdę. Czuryło ręką machnął niecierpliwie.
— Jakem szlachcic i stary sługa W. ks. Mości, rzekł kładąc prawą na piersi.
— Przyjaciel, poprawiła go księżna.
— Ręczę, że księciu nic w tej chwili nie zagraża, bądźcie spokojni.
— Zkądże o tem wiecie? żywo mu przerwała Anna, porównywając jego słowa w umyśle z przestrogą syna, więc wiedzielibyście?
— Nic, nic nie wiem! zawołał uparty szlachcic, ale spodziewam się — czuję.
— Więc tylko na wiarę, nadziei — przeczuć, zaręczacie mi?
— Dość W. ks. Mości, że zaręczam.
— Nie, nie dość, przerwała Anna, musicie mi powiedzieć.
— Ojcze, zawołał syn, jeźli wiecie co?
— Nic nie wiem, nic, odfuknął stary.