Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To być nie może! wy coś wiecie!
— Wiem, nie wiem, rzekł Czuryło osaczony, niespokojny, nie wiedząc jak sobie dać rady, a niechcąc się wygadać, a powiedzieć nie mogę.
— Na Boga! matce! matce! zawołała księżna składając ręce.
— Ale ja nic nie wiem.
— Mój dobry stary Czuryło, ty nigdy nie umiałeś fałszu wyrzec tak, abyś się nie zarumienił i nie wydał go. I teraz ty mnie zwodzisz, ty wiesz. Miałżebyś okrucieństwo, taić przed udręczoną matką?
Stary związany, zmięszany, pod wejrzeniem księżnej i syna zmilkł, potarł czoło, stęknął.
— To bo to nieszczęście, szepnął, nigdy nie mogę utrzymać tajemnicy. Licho mi nadało w to się wdawać, kołyś ne pip, ne ubiraj sia w ryzy.
— Na Boga was zaklinam!
— No, no, cicho tylko, mógłby kto posłyszeć. Cóż robić!
— Ty wiesz gdzie on jest?
— Wiem, szepnął stary, ale nie powiem; tego to taki nie powiem.
— Któż go porwał?
— Ja! rzekł Czuryło, ja!
— Ty?
— Dla czego?
— Abyś W. ks. Mość, straszona przez brata, nie mogła, nie mając w ręku dziecka, wyrzec się dla ocalenia mu życia, nazwiska ojca i całej przyszłości, do czego byłaś już gotowa.
Księżna osłupiała.
— O! poczciwy stary przyjaciel. Ty! powtórz mi, tyś go uwiózł?