Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A wolała byś, dodał cicho, wolała byś W. ks Mość, aby był tu i został może pochwycony?
— Wszakże i tak schwycony został, z podziwieniem odparła księżna.
— Tak! tak! Ale kto wie?
— Co chcecie powiedzieć?
— Hm! Ja tego nie wiem, już nic nie wiem, ale jednak, miarkuję. Książe Sołomerecki gniewny, niespokojny, nie ma go więc w rękach swoich. Wyjechał z Krakowa odgrażając się i furjując. Więc ks. Stanisław nie jest w jego ręku. Ja myślę.
— Ale gdzież być może?
— Ja nie wiem, dodał Czuryło ruszając ramionami ale może kto z przyjaciół go uchował, ukrył.
— Z przyjaciół? z podziwieniem zawołała Anna. Na Boga, mój stary Czuryło, tracicie przytomność. Gdyby przyjaciel, czybym ja o tem mogła nie wiedzieć?
— Ja nic nie wiem, ale ja tak miarkuję, mówił stary, że nie powiedzianoby W. ks. Mości, naprzód dla tego, aby się przypadkiem nie wydała.
— Ja! moje dziecko! własne dziecko!
— Mimowolnie! pomięszany rzekł starzec.
— Zresztą mój dobry Czuryło, czyżby przyjaciel chciał mnie tak dręczyć?
Szlachcic poprawił kontusza, a raczej go szarpnął na sobie.
— Ja nic nie wiem, odparł, ale miarkuję, że, nareszcie kto wie? Wyjdzie to na lepsze.
— Daj Boże! z westchnieniem zawołała Anna.
— A jeżeli może się tylko to zrobić, ja odkryję księcia, ja! Dziś, zaraz jadę i nie wrócę aż z nim!
Stary spojrzał na syna z nieukontentowaniem.