Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślając poważnie.
Dwór księcia Sołomereckiego całkiem cudzoziemską fozą, z pazikami, z biegunami, w krezach, w bufach, kusych płaszczach zajechał przed gospodę. Sam książę jechał rydwanem, za nim pod kapami szły konie podwodne. Ale w całym tym przepychu nie wiem jak a jednak wyraźnie przeglądał niedostatek. Gdzie niegdzie dziura, tam i sam łata, gęsto plam, sznurek w miejscu skór, ćwieki miasto mosiężnych odpadłych ozdób, konie chude, ludzie niesforni, wszystko zdradzało niebogatego podpanka. Żyd nawet poznał się na tem, ale nie Łęczycanin, który podpojony już podwójnie utratą kontusza i wziętym trunkiem, wyobraził sobie, że się spotkał najmniej z Radziwiłłem lub Ostrogskim.
Jedyna porządniejsza izdebina zajęta była przez szlachcica i jego kulbakę z jukami. Słudzy Sołomereckiego chcieli go bez wielkiej ceremonji wyrzucić, gdy sam książe nadszedł i będąc w jakiemś szczególnem usposobieniu, Łęczycanina nazwawszy panem bratem, prosił go aby pozostał.
Szlachcic rumiany jak jabłko, z kuflem w ręku stał przy ścianie tak uszczęśliwiony przemówieniem pańskiem, że dał by się był za nieznajomego porąbać, chociaż nie wiedział nic więcej nad to, że to był książe. Myślał jak powiedziałem, że Radziwiłł lub Ostrogski. Trunek usposabiał go do otwartości, grzeczne obejście do wylania serdecznego i na pierwsze zapytanie Sołomereckiego, począł mu najszczerzej opowiadać wszystko, chociaż poleconą miał tajemnicę.
— Zkądże WMość powracasz, czy dokąd jedziesz?
— Powiem M. ks. Mości, odparł szlachcic z radosnym uśmiechem, to cała historja, rzekłszy prawdę.