Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Zygmuntowskie czasy Tom 4.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

któren znał tak dobrze. Był ranek, dzwony na ranne nabożeństwo wołały, gdy wychodząc z zarośli, stanął przeciw promu wiodącego Bohem do Winnicy. Tu bardziej jeszcze wzruszony niż kiedykolwiek, wszedł w miasto, a otwarty znalazłszy kościół powlókł się do niego i upadł na kolana w kruchcie. Patrzał na przechodzących i jednej znajomej twarzy! nikogo. Poglądano nań z podziwieniem zimnem, z ciekawością obojętną. Prawie bezprzytomny z wychodzącemi z kościoła się wytoczył, stanął, obejrzał, przypomniał znajomego i rozpytawszy o jego mieszkanie, poszedł. Nie było w domu.
Drugi przyjął go, wysłuchał, płakał nawet: ale widząc tak odartym, tak biednym prędko uszedł, lękając się, aby nie wymagał pomocy. Coraz bardziej zrozpaczony, nie ociągając się już dłużej w mieście, brzegiem Bohu poszedł do swojej słobody; sto razy zastanawiał się w znajomych a tak mało zmienionych miejscach.
Nareszcie ujrzał zameczek i usiadł na ziemi, bo nie miał odwagi pytać, zbliżyć się; tak żywo teraz niepowrotna przypomniała mu się przeszłość. Po długiej walce z sobą stanął u wrot jego.
Nic a nic się tu nie zmieniło, tylko drzewa trochę podrosły, tylko mury się porysowały, tylko chmiele gęściej okrywały palisady, trawa bujniejsza rosła na wałach. Zdaje się, wczoraj dopiero ztąd wyszedł.
Ale zameczek stał pusty, załoga w nim nieliczna. Spytał o księżnę, nikt mu o niej powiedzieć nie umiał: jedni utrzymywali że była na Rusi, drudzy że w Krakowie, a mówili o niej z pewną jakąś niespokojnością, wahaniem. Poszedł spojrzeć na wały, na wiśniowe drzewa wyglądające ku rzece, gdzie stawała Anna, a potem z sercem rozdartem puścić się ku swojej słobodzie.